Statystyki

  • Odwiedziło nas: 1542803
  • Do końca roku: 252 dni
  • Do wakacji: 59 dni

Kalendarium

Wtorek, 2024-04-23

Imieniny: Ilony, Jerzego

O więźniu, który zawarł pakt z Borutą.

Dawno, dawno temu jeszcze zanim Polska weszła do Unii Europejskiej, a nawet jeszcze dawniej, bo przed początkiem wieku XX, za rzekami, za miastami była Łęczyca. Było to prężnie rozwijające się miasto. Jego ówczesne władze, Prusacy, postanowiły zrealizować odważne przedsięwzięcie – budowę więzienia. Pomysł był ambitny i dla niektórych bardzo łatwy do zrealizowania, lecz zaczął sprawiać problemy. Początkowo było to miejsce,
w którym miało powstać więzienie, ale z tym szybko się uporano. Pomysłodawcy wybrali klasztor Ojców Dominikanów. On nie stanowił większego problemu – był tyle razy niszczony
i przebudowywany, że nie widzieli niczego złego w ponownej jego likwidacji. Dopiero później nadszedł czas na prawdziwą przeszkodę, która przez wiele miesięcy nie dawała spać zaangażowanym w realizację planu. Na pozór to była jeszcze większa błahostka niż poprzednio – nikt nie chciał wybudować więzienia. Była to prawdziwa ironia losu: każdy chciał pracować, ale nikt właśnie tu. Jedni twierdzą, że bali się oni, że budując na ziemi wydartej klasztorowi, ściągną na siebie gniew Boży, inni, że po prostu boją się więźniów, którzy mają w nim przebywać – mieli to być najgorsi, najokrutniejsi przestępcy, jakich świat widział, a więzienie miało mieć najsurowsze zasady. Ale i z tej sytuacji znaleziono wyjście…

        Mniej więcej w lipcu, gdy skwar wysysał z ziemi resztki życiodajnej wody, w Łęczycy pojawili się więźniowie. To oni mieli wybudować więzienie. Ten, absurdalny dla wielu, pomysł przyniósł nieoczekiwane rezultaty – rozpoczęto budowę na nowych fundamentach (bo jak stwierdzili nadzorujący, wybudować nowy budynek na starych fundamentach, to jak na pieńku po ściętym drzewie położyć kawałek drewna i czekać, aż znów wyrośnie). Bardzo ważna była jedna rzecz – do zasłaniania studni klapą z desek, były wyznaczane dyżury – więźniowie przechodzili po niej każdego wieczoru, bo była częścią ścieżki prowadzącej do wyjścia. Miejsce przebiegu ścieżki było również sposobem zapobiegania ucieczkom: z jednej strony więźniowie mieli strażników, z drugiej – siatkę pilnowaną dniami i nocami. Wśród więźniów był jeden szczególny – wołali na niego Źrenica. Miał on bardzo niezwykłe spojrzenie i kolor oczu. One nie były czarne, one były czarne jak tona węgla.  Nie miał oczu koloru ziemi. To ziemia miała kolor jego oczu. Najdziwniejsze w nich było to, że kiedy ktoś spojrzał mu w oczy (oświetlane promieniami słońca), mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Nawet w półmroku dziwnie świeciły. Były takie nienaturalne i on potrafił je doskonale wykorzystać. Zabijał spojrzeniem. Gdy człowiek patrzył mu w oczy miał wrażenie, że on począwszy od skóry, przez mięśnie, komórki aż po najgłębsze struktury ciała, przewierca się i jego zasięg obejmuje najgłębsze zakamarki duszy i myśli. To budziło największy strach w więźniach. Nawet jego potężna budowa ciała była niczym przy jego wzroku. Zwykle trzymał się na uboczu. Jednak, gdy ktoś nacisnął mu na odcisk stawał się potworem i nie odpuszczał – wykorzystywał swoje szatańskie spojrzenie. Dla wielu skazańców ostatnim przystankiem był plac. Wielu ludzi w mieście żartowało, że budują sobie dom. Była w tym prawda… Właśnie oni mieli tam trafić, jako pierwsi. Wiosną przyjechali z daleka nowi więźniowie. Był wśród nich jeden, którego każdy przezywał Synek. Był najmłodszy. Co w tym wszystkim było najdziwniejsze Źrenica odezwał się do niego. Miał łzy w oczach, jąkał się. Nawet zaczął się uśmiechać. Więźniowie zauważyli, że od tego czasu jego oczy zmieniły kolor na niebieski. Kiedyś zaczął rozmawiać z Synkiem o zbrodniach:

- Dlaczego zabiłeś tych pięciu ludzi? Co oni Ci zrobili? Zmarnowałeś sobie życie… jesteś jeszcze taki młody. – spytał Źrenica.

- Nie wiem… chciałem zabić. To było świetne uczucie. Poczułem się pierwszy raz w życiu spełniony. Poczułem, że wypełniłem swoją misję. – odparł Synek patrząc w dal.

- Ale… przecież oni na pewno chcieli żyć. Dlaczego im to zrobiłeś?

- A co to ma do rzeczy? Ważne, że ja chciałem ich zabić. Ich zgoda nie była mi potrzebna.
Czy zbrodnia czyni z człowieka kryminalistę? W oczach ludzi tak, w moich – człowieka, który spełnił swoje marzenie. Co z tego, że zabiłem?  Z resztą… co Ty jesteś taki wrażliwy? Przecież Ty też zabiłeś – zaśmiał się Aureliusz.

- Wrobili mnie. Mój kuzyn zawsze prowadził lewe interesy, kręcił się w podejrzanym towarzystwie. Nigdy go szczególnie nie lubiłem. Może chciał się odegrać? Jeszcze śmierć mojego brata na gruźlicę… Ja naprawdę kocham świat, lecz ta miłość została chyba przykryta wiekiem trumny i zasypana szczelnie ziemią, w której spoczywa mój brat. Nie umiem jej okazywać. Pogubiłem się i nie wiem, jak wyjść z labiryntu niemocy, którego kręte, zawiłe ścieżki zaciskają się z każdym dniem coraz bardziej, aż kompletnie zakrywają ostatnie drogi wyjścia. Zawsze jest nadzieja. Ale ona została również pogrzebana i to chyba jeszcze szczelniej niż miłość. Bałem się i jeszcze trochę się boję, ale…

- Wiesz. Przyzwyczaiłem się, że człowiek i tak nie powie nigdy prawdy. Wiem, że Ty też mi jej nie powiedziałeś. Myślisz, że uwierzę Ci w te bajeczki? Zabawne. Nie jestem aż taki głupi…

- Ty jesteś za młody, żeby zrozumieć życie… Człowiek uczy się aż do śmierci. Nie można na nikogo liczyć. Ja jednak liczyłem na lojalność kuzyna – przecież jesteśmy rodziną… - powiedział Źrenica i zapadła chwila ciszy.

- Wiesz, co? Nikomu nie ufałem jednak tak, jak bratu. Traktuję Ciebie jak brata. Jesteś do niego bardzo podobny. Dzięki Tobie mam pewność, że znowu będę taki jak za życia Antka… – powiedział Źrenica.

- Nigdy nie chciałem mieć brata. – odparł sucho Aureliusz.

Podświadomie kilka dni później Źrenica załatwił z trudem harmonijkę ustną – tego dnia narodził się jego brat i pomyślał, że Aureliusz też ma dzisiaj urodziny. Okazało się, że się nie mylił. Synek nie przyjął jednak prezentu. Dla wielu więźniów zachowanie Źrenicy świadczyło o szaleństwie. Budowa została ukończona. Następnego dnia miało być otwarcie i więźniowie mieli osiąść w nowych celach. Przy zakrywaniu studni miał dyżur Synek. Więźniowie wracali jak zwykle tą samą ścieżką. Pierwszy szedł oczywiście Źrenica. Wpadł – w ciemnościach nie zauważył, że studnia była odsłonięta. Zapanował niesamowity chaos. Wszyscy więźniowie zaczęli wrzeszczeć, strażnicy próbowali jakoś go uratować – martwili się o wodę. Synek dostał karę, ale przeżył. Początkowo wypadek ukryto przed ludźmi… później prawda okazała się być jeszcze gorsza. Gdy oni tak krzyczeli Źrenica był zły, że mu przeszkadzają. Czuł się wspaniale. To było naprawdę coś niesamowitego. Nie wiedział, co się działo. Czuł, że jest wokół niego bardzo dużo wody. Nie obchodziło go to. Jego powieki zaczęły powolnie opadać na oczy. Było to cudowne uczucie. Jego ciało ogarnęło kojące ciepło. Zasnął. Obudził się w ciemnym pomieszczeniu. Nie wiedział gdzie jest. Zaczął wahać się między piekłem a czyśćcem, gdy uświadomił sobie, że nie może żyć. Siedział na czymś przypominającym bruk i czekał na sąd ostateczny. Zdziwiło go to, że nic się nie działo. Nagle obleciał go strach. Przypomniał sobie przysłowie: „dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane”. On miał dobre chęci… piekło przyszło najwyraźniej samo. Nagle poczuł zimno. Bruk, co prawda był mokry i wilgotny, ale to nie było takie zimno. To było wewnętrzne zimno. Zaczął gorączkowo dotykać oślizgłej nawierzchni. Poczuł jakiś przedmiot. Z ostrożnością wziął go w ręce. Była to harmonijka. Wtedy coś do niego dotarło. Uświadomił sobie, dlaczego się tu znajduje. Przez osobę, której ufał. Aureliusz. Tym razem nie zapłakał. Gniew rozerwał jego serce. Ognisty płomień wypalił wszystko, co ludzkie. Zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie. Usłyszał szepty, które zwykłego człowieka przeraziłyby w sposób, którego inny śmiertelnik nie potrafiłby sobie wyobrazić, nawet w tych najskrytszych zakamarkach zepsucia, gnijącej duszy. Ucieszył się – diabeł o nim nie zapomniał. Jego ciało muskały ciągle jakieś duchy. Szedł dumnym, zdecydowanym krokiem przed siebie, choć czuł coraz większy żar. Żar płonących dusz. Doszedł do królestwa Boruty w lochach. Tron z czaszek, a na nim władca łęczyckich piekieł. Jego ogon smagał twarze potępieńców. To było ich wieczne więzienie. Na ścianach płonących żywym ogniem wisiały ciała poddawane torturom. Upadłe anioły leżały na podłodze. Diabeł ucieszył się na jego widok. Wiedział, że nie będzie musiał długo namawiać Źrenicy na zemstę i mały, niewinny jak całe zło – cyrograf. Bo przecież w piekle nie ma zła… W oczach Diabła było ono w najczystszej postaci. Wszystkie męki świata zebrane razem. Nadludzki, demoniczny śmiech rozległ się po całym podziemiu. Mało kto z mieszkańców Łęczycy pamięta, że pod sobą ma piekło. Że codziennie chodzi ponad nim - małe uchybienie i może tam trafić szybciej niż mu się wydaje. Diabeł porwał Źrenicę w taniec najczystszego zła. Tańczyli walczyka na zgliszczach dobra przy akompaniamencie paranoi i słuchali tykania zegara. Oni oszukali czas. Czas zwolnił. Świat zwolnił. W piruetach czuli jak ich zło przepływa z jednego ciała na drugie. Już wtedy plan był ułożony. Nawet Śmierć nie zdołała odebrać mu sługi. Kostucha stukała niecierpliwie kosą o bramy królestwa zła. Wściekłość rozrywała jej stare kości – dobrze wiedziała, że to ona powinna zatańczyć z więźniem tango w świetle księżyca. Wszystko zostało przypieczętowane plamą krwi z przebitego złem serca Źrenicy. Szedł znów tym samym tunelem. Teraz wiedział, co go dotykało – strzygi. Nie wiedział skąd się tam wzięły. Teraz nawet na niego nie spojrzały. Schodziły mu posłusznie z drogi. Czuł się panem tych zatęchłych tuneli. Wyszedł studnią. Wiatr muskał jego ciemne kosmyki, noc była chłodna. Na twarz, która przybrała kolor kredy, padał blask księżyca. Była pełnia. Idealny czas. Idealne miejsce. Idealna zemsta. Delektował się tą chwilą. Chciał śmierci Aureliusza dlatego, że on go tak okłamał… Ogarnął go nienaturalny spokój. To była cisza przed burzą. Ruszył powolnym krokiem w stronę upiornie wyglądającego tej nocy więzienia. Nikt, go nie mógł zobaczyć – był niewidzialny, ale wkrótce planował to zmienić. Podszedł do celi Aureliusza i rozpoczął swoje demoniczne przedstawienie… Synkowi spało się bardzo dobrze, choć długo nie mógł zasnąć z zadowolenia. Cieszył się ze śmierci Źrenicy, swojego nowego trofeum. Zyskał uznanie wśród więźniów. Nagle zbudził się ze snu. Poczuł, że jest cały mokry. Pot spływał mu strużkami z czoła. Pomyślał, że musiał mu się przyśnić jakiś koszmar. Zamknął oczy. Poczuł powiew chłodu. Jakby ktoś wylał kubeł zimnej wody na spieczone skwarem ciało w gorące, letnie popołudnie. Gwałtownie usiadł na łóżku i spojrzał na okno. Było zamknięte. Znów się położył. Po chwili usłyszał dźwięk harmonijki. Początkowo myślał, że to sen, ale gdy wytężył słuch uświadomił sobie, że to nieprawdopodobne zjawisko jest rzeczywistością. Nieprawdopodobne, dlatego, że nikt, dosłownie nikt w więzieniu nie miał harmonijki ustnej oprócz Źrenicy. Ale przecież ona leży teraz gdzieś na dnie studni. Samowolnie się uśmiechnął, bo przypomniał sobie znów swój czyn. Jednak z coraz bardziej wyraźnymi dźwiękami, jego uśmiech stawał się coraz bledszy. W momencie, kiedy usłyszał harmonijkę tuż za drzwiami drgnął, a raczej jego ciało przeszyły w dosłownym sensie dreszcze, wręcz szarpnęły całym jego wnętrzem. Teraz pot stał się tak zimny, jak kubeł wody ze studni, w ten letni, upalny, gorący… coś zgrzytnęło. Dźwięk ustał. Leżał dłuższą chwilę i wpatrywał się w sufit. Jego ucho wychwyciło  sapanie. Coś było przy nim. Oddychało, miało usta przy jego uchu. Sparaliżował go strach – to już nie mogły być urojenia. Było to tak prawdziwe, jak fakt, że zabił pięciu ludzi. Nie policzył tym razem Źrenicy. Zwątpił w jego śmierć.

            Nie mógł się ruszyć. Wytrzeszczył oczy i próbował skupić je w jednym punkcie
nad głową, by nie patrzeć w bok. Ale wszędzie było tak przeraźliwie ciemno! Raz było mu gorąco jak w piekle, za chwilę zimno dokładnie tak, jakby był martwy i po określonym czasie jego kończyn nie można już było zgiąć. Czuł się, jakby już był w trumnie i modlił się, żeby jak najszybciej stracił świadomość. Ona jednak nie chciała go opuścić. Trzymała się kurczowo jego umysłu, jak małe dziecko spódnicy matki. Zaczął płakać, błagać o wybaczenie… o śmierć. Mimowolnie, powolnym ruchem zaczął obracać trzęsącą się jak osika głowę. On był daleko. Jego powieki powoli zaczęły się otwierać. Patrzył mu w  oczy i dokładnie widział, że to Źrenica. Teraz nie miał już najmniejszych wątpliwości. Próbował odwrócić wzrok, ale nie mógł. Patrzenie sprawiało mu ból, jakby miliony noży wbiło się w jego oczy. Oddychał tak szybko, że płuca nie nadążały wymieniać powietrze. Zaczął się dusić – miał tak mocno zaciśnięte gardło. One lśniły. Były takie nieludzkie. Ich blask wydobywał się z wnętrza, z samego zarodka zła. Płonęły – nie były już niebieskie. Jak ogromny pożar w lesie, pożerały językami ognia ostatnie cząsteczki zdrowego umysłu Aureliusza… Nie pozostawiały nic prócz pogorzeliska. Czuł, że postradał zmysły. Nagle rozpętała się burza. Sam nie wiedział, czy większa była za oknem, czy w oczach Źrenicy. Gdy rano strażnicy otworzyli celę siedział oparty o ścianę, cały we krwi. Pomyśleli, że zwariował. Aureliusz przypominał sobie wtedy sceny z poprzedniego wieczoru: tortury psychiczne zadawane mu przez Źrenicę i chęć popełnienia z tego powodu samobójstwa, poprzez rozdrapanie jakiejś żyły… Od tego czasu każdy nowy więzień przechodził ten demoniczny rytuał, „chrzest” uświadamiający, że wyrządzone zło zawsze powraca…


autor: Natalia